Następnego ranka paradowałem przez miasteczko z wypiętą klatą, odziany w lśniącą zbroję a nad tym wszystkim w słońcu połyskiwał czubek mojej włóczni. Po drodze odwiedziłem biskupa, który udzielił mi błogosławieństwa i poświęcił broń.
Wśród wiwatów wyruszyłem w poszukiwaniu łowcy.
Po drodze prowadzącej w las mijam samotne domy a potem już tylko pola. Nagle zauważam oracza i myślę sobie że musi to być szaleniec, jako że orze pole w środku zimy. Kiedy podchodzę bliżej, nieznajomy zagaduje do mnie. Rzuca mi jakieś dziwne zagadki i uśmiecha się pod nosem. Rozglądam się w około, wszędzie pusto i panuje tu jakaś dziwna cisza. Widzę jak pod ubraniem mężczyzny prześlizgują się szczury. Co to za osobliwy i trochę odrzucający widok?! Stoję tak w milczeniu i przyglądam się dziwnemu człowiekowi, nagle zauważam że śnieg na którym stoi oracz nie nosi ani śladów jego stóp ani śladów pługa. Blednę. Dociera do mnie, że to nie jest normalne. Postać zaczyna chichotać i puszcza do mnie oko. Nie wiedząc co począć wyciągam wypaczoną łapkę, dziwny przedmiot znaleziony w posiadłości burmistrza a należący do jego żony, wiedźmy. Nie wiem jakiego rezultatu się spodziewać ale macham nią nerwowo przed twarzą tej poczwarze. Wzdrygam się gdy rozlega się pisk, jakiś straszny skrzek i tajemnicza postać rozpływa się we mgle. Przeszły mnie ciarki. W pośpiechu opuszczam to miejsce.
Idąc przez las szybko zapominam o tym dziwnym wydarzeniu, rozmyślając jakie pochlebstwa zostaną zapisane w kronikach na mój temat. Maszeruję tak wymachując radośnie nie lekkim kawałem srebra. Nagle usłyszałem trzask łamanych gałęzi, nie był to dźwięk byle łodyżek poddającym się krokom człowieka. Zamarłem. Kiedy wróciła mi świadomość stałem w odległości czterdziestu stóp od tego monstrum. Chciałem ratować się ucieczką ale bydle ruszyło na mnie z impetem. W zwolnionym tempie widziałem grudy ziemi, które wystrzeliwały spod ogromnych łap stwora, który na mnie szarżował. Nie będąc świadomym swoich ruchów, wystawiłem włócznię pozostając w panicznym bezruchu. W ostatniej chwili, zdając sobie sprawę z beznadziei sytuacji, zaparłem stopy z całych sił i zamknąłem oczy. Poczułem uderzenie i padłem na ziemię. Nie wiem jak długo tak leżałem w oczekiwaniu na najgorsze. Kiedy otworzyłem oczy, stało nade mną kilku rozradowanych gapiów. Cały byłem we krwi. Pomyślałem że bestia urwała mi nogi a ja w szoku nawet tego nie poczułem i że teraz wykrwawiam się na śmierć. Ale… czemu oni wszyscy są tacy zadowoleni?! Ja rozumiem, że nikt w mieście nie darzy mnie sympatią ale bez przesady, do chol…! Ja tu umieram za was, myślę!
Kiedy się tak rozglądałem, unikając patrzenia w dół, by nie zobaczyć tego, co zostało z mojej dolnej połowy ciała, zobaczyłem leżące na ziemi zakrwawione szczątki. Nie był to jednak włochaty stwór a człowiek… Nie wiem co tu się wydarzyło, chyba wciąż jestem w szoku. Moje nogi są na miejscu a mieszkańcy niosą mnie na rękach z powrotem do miasteczka, wiwatując przy tym i nazywając mnie pogromcą bestii! Czy postradałem rozum? Nie ważne, jeśli mogę się pławić w chwale, niech i tak będzie!