Miesiące minęły już od naszej ostatniej wyprawy ale w końcu się udało! Tym razem obraliśmy kurs na Koguyę. To dopiero była zabawa! Kiedy rampa naszego wahadłowca uderzyła o stałe podłoże, a nasze zmysły zalała fontanna kolorów i dźwięków zupełnie nie z tej ziemi, zupełnie zapomnieliśmy o misji, planie badań i jakichkolwiek innych protokołach. Widok był niesamowity. Zielona, bujnie i dziko rozlewająca się dżungla przywitała nas całą swoją krasą. Niesamowite dźwięki, zalewały nasze uszy, było to jakby ptasi koncert, choć zupełnie nie mieliśmy pojęcia skąd owa symfonia pochodzi i co ją produkuje. Powolnym krokiem, rozglądając się wokół niemal hipnotycznie, chłonęliśmy cały ten niesamowity obraz i jakby płynęliśmy, wtapiając się weń, tak przed siebie. Wnet, roześmiani niczym dzieci, bujaliśmy się na lianach i niemal instynktownie korzystaliśmy z nowych protokołów transportowych naszej Luny, obchodząc tym sposobem ograniczenia w poruszaniu się po lepkim jak smoła poszyciu tego świata, zupełnie jak gdybyśmy robili to od zawsze. Opamiętanie przyszło jednak niczym grom, kiedy dotarło do nas że po Skarabeuszu – naszym lądowniku, zostały jedynie leje odciśnięte w kleistym podłożu. Mieliśmy odtąd zupełnie nowy cel i zależało od niego wszystko – życie naszej załogi. Kogo w tej sytuacji obchodzą jakieś anomalie?!
Musimy odnaleźć Skarabeusza!














