Ongiś wiodło nam się lepiej. Raz po raz otrzymywaliśmy nieoficjalne zlecenia od samej gwardii i byliśmy konsekwentni w ich wykonywaniu co z kolei pozwalało na życie w łasce i dawało sporo możliwości. Obecnie tak jak królestwo jest tylko cieniem swojej dawnej świetności, takoż i nasza drużyna i jej wielkie wyprawy stały się jedynie echem przeszłości. Próbowaliśmy wrócić do cichego życia i osiąść gdzieś na równinach, trudniąc się jakimś przydatnym fachem ale sława naszych czynów, skutecznie nam to utrudniała. I tak zupełnie niezależnie, każde z nas postanowiło udać się do miasta na krańcu królestwa, gdzie łatwiej o anonimowość by zająć się tym, co umiemy najlepiej a inni się obawiają. Nasze oczekiwania szybko jednak się rozwiały ale miasto nie było na tyle duże by nasze drogi się ponownie nie skrzyżowały, choć wydawało się to nam trochę niezwykłe. Na powrót stworzyliśmy drużynę ale wciąż nie mogliśmy odnaleźć swojego miejsca.
Od wielu miesięcy chwytamy się wszystkiego, większość zleceń to próby zdemaskowania niewiernej żony, którą mąż życzyłby wygnać bez zwrotu posagu bądź odnalezienie rodzinnej pamiątki, o której nikt inny nie słyszał. Byliśmy już tym wszystkim ogromnie znudzeni a frustracja z marnowania potencjału narastała dzień po dniu. Trzeba było jednak siedzieć cicho i nie wychylać się. W dzisiejszych czasach nie wiadomo już kto jest przyjacielem a kto wrogiem. O przewrót w królestwie nie trudno, a kto ma uszy i oczy, praktycznie czuje w kościach że coś się zaraz wydarzy. Podanie na tacy naszej drużyny, jako tej która nieoficjalnie była przedłużeniem ręki gwardii królestwa, była by dla wielu biletem otwierającym drogę do lepszej pozycji w nowym, jeszcze nieukształtowanym układzie sił.
Zrezygnowani siedzieliśmy w gospodzie, popijając piwo. Na zewnątrz lało od wczoraj tak, że nie wygoniłby psa. W narożniku karczmy siedziała tylko stała grupa bywalców i od czasu do czasu, gdy podnosili ton emocjonując się dyskusją, dawało się posłyszeć fragmenty ich rozmów. Ktoś wspomniał, że gdy szwagier wybrał się do lasu po drewno, uciekł stamtąd w popłochu i wrócił do domu całkiem osiwiały, po tym jak zobaczył stwora nie z tego świata. Ktoś inny przytoczył opowieści swej babki o niespokojnych zmarłych, którzy wrócili niegdyś na wezwanie jakiegoś nekromanty by zniszczyć nasze królestwo, wtedy królestwo było silne i zostali oni unicestwieni. Twierdziła ona ponoć, że teraz wskrzeszeńcy powrócili by dokończyć dzieła i nic nas już nie może uratować.
Popijaliśmy tak piwo, słuchając tych niestworzonych opowieści, które czasami wywoływały u nas grymas niesmaku, gdy nagle drzwi karczmy zaskrzypiały i do środka pewnym krokiem weszła zakapturzona postać w zupełnie przemoczonym ciemnobrązowym płaszczu. Dyskusje na moment ucichły a każdy obecny ukradkiem zmierzył wzrokiem przybysza. Sądząc po chodzie i odzianiu był to rosłej postury człowiek. Pewnym krokiem ruszył w stronę naszego stolika i nim się obejrzeliśmy, dosunął sobie krzesło, ustawiając je tyłem do reszty sali, tak że nawet karczmarz nie mógł dojrzeć jego twarzy, choć w swej wrodzonej ciekawości wyginał się i prężył, udając że ściera rozlane piwo z kontuaru. Wszyscy spięliśmy się w gotowości, wyciągając pod stołem noże, sztylety, co kto miał, na wypadek draki.
Tajemniczy gość spokojnym ruchem ręki, uniósł lekko kaptur, tak że ledwo zdołaliśmy ujrzeć jego twarz, w pierwszej chwili go nie poznaliśmy ale gdy się odezwał, byliśmy już pewni że to kapitan północnej straży Arnoru – Halbarad, przyjaciel i niegdyś, nasz najlepszy zleceniodawca.
Krew szybciej popłynęła w naszych żyłach, poczuliśmy tą samą ekscytację, która towarzyszyła nam przed laty gdy ruszaliśmy na śmiertelnie niebezpieczne wyprawy wiedzeni wyższym celem. Halbarad przemówił ściszonym głosem. Znowu nas potrzebował, trzeba było zbadać przedziwną sprawę kradzieży. Choć przedmiot zlecenia nieco nas zdziwił, prawda była taka że wzięlibyśmy wszystko co nam przyniósł, z dziecięcą ekscytacją.
Ruszyliśmy tropem szajki złodziei. Po 2 dniach wędrówki przez zarośla i podmokłe wąwozy, nieobfitującej w żadne istotne ślady, w końcu natrafiliśmy na trop, który prowadził za zniszczone mury starego fortu. Nikt o zdrowych zmysłach się tutaj nie zapuszcza, bo i po co, więc leśna droga była już dość mocno zarośnięta. Brnęliśmy przez te zarośla aż zobaczyliśmy kamienny budynek. Inaczej niż wszystko co do tej pory mijaliśmy, był solidny i zdawało się że ktoś umocnił go niedawno. Niewiele okien, jakieś zasieki… Mogliśmy być pewni że to jakiś rodzaj twierdzy, a okoliczne ślady i wszechobecny odór wskazywał że należy ona do Orków. Wszystko to przywołało barwne wspomnienia naszych dawnych potyczek i smak chwały. Ta myśl dodała nam animuszu. Legolas bezszelestnie obszedł budynek, kryjąc się za zaroślami i udało mu się zlokalizować niewielkie drzwi na tyłach budynku, zapewne prowadzące do jakiejś piwnicy. Aragorn wyciągnął wytrych i zaczął majstrować przy drzwiach i choć zajęło mu to chwilę dłużej niż pamiętaliśmy, w końcu usłyszeliśmy charakterystyczne kliknięcie otwieranego zamka. Beravora i Gimli chyba trochę zdążyli się zniecierpliwić bo napierali kapitanowi na plecy tak mocno, że gdy tylko drzwi się otworzyły, dosłownie wpadli do środka potykając się o próg i wszyscy wylądowali na klepisku utwardzonym kamieniami a ich oręż rozdzwonił się upadając na ziemię. Pozbieraliśmy się najszybciej jak się dało ale zanim udało nam się zająć dogodne pozycje, cała zgraja orków otoczyła nas nie pozostawiając drogi do wycofania się. Było ich zdecydowanie zbyt wielu, posypał się grad ciosów i chyba mnie na chwilę zamroczyło…
Ehhh, tyle by było z planu zaskoczenia wroga, nasza sytuacja zdecydowanie nie jest kolorowa…