Kilka godzin przedzieraliśmy się wąskimi, ciemnymi korytarzami. Otaczała nas jedynie głucha cisza i woń stęchlizny. Cisza ta z jednej strony była przerażająca ale z drugiej, dawała poczucie bezpieczeństwa. Już kilka razy spotkaliśmy na swojej drodze te obrzydliwe gobliny wydające z siebie jakieś nieludzkie dźwięki, od których włosy jeżyły się na karku. Pochodnia tliła się ledwo i obawialiśmy się, że zgaśnie zanim zdążymy znaleźć wyjście na zewnątrz. W końcu ujrzeliśmy jakby słabe światło, ledwie delikatną poświatę, ewidentnie na końcu korytarza znajdowało się coś innego niż wilgotne czarne skały…
Cichymi krokami zbliżyliśmy się do celu i naszym oczom ukazały się schody. Pokonując kolejne stopnie, cieszyliśmy się w duchu, że udało się znaleźć wyjście. U szczytu wspinaczki nie było jednak wyjścia a obszerna kamienna komnata. Słabe światło, które widzieliśmy, pochodziło z prześwitu skalnego, mieszczącego się w sklepieniu sali. Słup dziennego światła, choć okazał się rozczarowaniem, dawał nam jednak poczucie, że jesteśmy już blisko. Zaczęliśmy się rozglądać czy istnieje jakaś droga, którą moglibyśmy wspiąć się na górę, gdy z ciemnego zakamarka komnaty zaczął wyłaniać się cień o dziwnych kształtach, jakby trochę ludzki ale dziwnie powykrzywiany. Wpatrując się z niepokojem w dziwną marę, zobaczyliśmy że po posadzce suną ni to węże, ni to macki…
Na końcu wyłoniła się Ona- Gorgona!