[Uwaga spoiler!] Poprzedniego wieczoru siedzieliśmy w karczmie. Obok siedziało dwóch strażników, którzy wyraźnie już podpici, raczyli się nawzajem barwnymi anegdotkami, w których to albo brali udział albo udało im się posłyszeć od swoich kolegów. Gwar i bełkot biesiadników zaczynał się już dawać we znaki i postanowiliśmy opuścić ten męczący przybytek, coś jednak sprawiło że zdecydowaliśmy się zostać jeszcze chwilę…
Jeden ze strażników wspomniał o skrzydlatej bestii, którą to ponoć widziano na północy. Początkowo wydawało się że to tylko jedna z tych historyjek o smokach, którymi wielu ludzi lubiło umilać sobie czas, jednak kilka szczegółów o których wspomniał strażnik, rozbudziło naszą ciekawość.
Spędziliśmy już w mieście wystarczająco dużo czasu by byle pretekst skłonił nas do podjęcia kolejnej wyprawy. Wraz z Recyklerem postanowiliśmy wyruszyć na północ z samego rana. Droga na Lodową Turń, najwyższą górę w paśmie Copperneck, wiodła przez skalistą przełęcz, której wąskie korytarze i lawiny kamieni pogrzebały już wielu wędrowców.
Obsuwające się głazy to nie jedyne niebezpieczeństwo na tym szlaku. Nikt bez wyraźnej przyczyny się tamtędy nie przeprawia a wiele godzin trudnej skalnej trasy jest tylko wstępem do dalszej wyprawy. Minie kilka dni nim dotrzemy do najbliższego miasta. W taką drogę nie wybierasz się z pustą sakwą i bez prowiantu a to wystarczy by paść ofiarą dzikich grabieżców zamieszkujących te góry. Szliśmy więc nad wyraz ostrożnie. Co jakiś czas unikaliśmy pojedynczych głazów obsypujących się ze zbocza. Nagle usłyszeliśmy donośny rumor i trzaski trących o siebie kamieni. Nie patrząc w górę, w mgnieniu oka oboje rzuciliśmy się w kierunku półki skalnej. Tuż obok posypała się niemała lawina kamieni. O mało nie został z nas krwawy placek… Kiedy nieco ochłonęliśmy i ostrożnie wygramoliliśmy się z powrotem na ścieżkę, mój wzrok powędrował ku górze by zobaczyć czy nic więcej nie spadnie nam na głowy. Na załomie zbocza stała grupa Inoxów, wyraźnie poirytowana faktem że wciąż dychamy. Nim zdążyliśmy się ruszyć, rzucili się w naszym kierunku, wiedzieliśmy że nie unikniemy walki a ta toczona na wąskim przesmyku skalnym byłaby wielce nierozważna. Nie mieliśmy wielkiego wyboru, wycofaliśmy się w kierunku niewielkiej jaskini, której wejście znajdowało się pod półką która właśnie uratowała nam życie.
Inoxy były szybsze niż mogło się zdawać, wywiązała się walka. Broniliśmy się odpierając kolejne ataki, wydawało się że jest ich zbyt wielu a jedynym ratunkiem jest ucieczka, na którą jednak nie widzieliśmy szans. Wtedy zobaczyłam jak Recykler owładnięty szałem rzuca się na największego przeciwnika. Wszystko w koło jakby zatrzymało się w czasie. Nie wiem skąd miał w sobie tyle siły, w następnej chwili wielki paskudny łeb tego paskudztwa turlał się po ziemi. Kilku pozostałych napastników widząc to, umknęło w głąb jaskini.
Minęła chwila nim ochłonęliśmy i czujnie ruszyliśmy w kierunku w którym tamci uciekli. Szliśmy ciemnym korytarzem skalnym. Nie było słychać absolutnie nic. Szeptem powiedziałam do mojego kompana, że powinniśmy wrócić na szlak bo tracimy tutaj tylko czas. W ciszy usłyszałam jakby szeptanie ale nie był to głos Recyklera. Staliśmy tak zaniepokojeni, gdy odezwaliśmy się znowu, szepty znowu nam odpowiedziały, jakby echo dobiegające z wyłaniającej się z ciemności komory skalnej niemałych rozmiarów. Przysięgłabym, że nie było to zwykłe echo, że coś tam nas nawoływało…