Cthulhu: Death May Die – Ostatnia szalupa

[Uwaga Spoiler!]
Przybyliśmy do tego miasteczka prowadzeni tropem dziwnych zjawisk i znikających ludzi. Od pierwszych chwil nie wzbudzało ono w nas poczucia gościnności. Wyraźnie można było wyczuć, że nie przepada się tutaj za obcymi. Mieszkańcy byli dość specyficzni, raczej zamknięci w sobie i pomimo naszych starań nikt nie chciał z nami rozmawiać. Włóczyliśmy się tak po mieście cały dzień i nie udało nam się zdobyć ani jednej użytecznej informacji. Nadchodził wieczór. Kupiliśmy trochę suchego prowiantu i butelkę lokalnego wina i zasiedliśmy zrezygnowani na plaży, by trochę zregenerować siły i zdecydować co dalej. Zastanawialiśmy się czy zakwaterować się w hotelu i jutro spróbować raz jeszcze, czy raczej wrócić do domu nocnym pociągiem, gdyż zdawało nam się że nie mamy więcej czego tu szukać. Kiedy tak spożywaliśmy nasze lekko zwietrzałe krakersy, przegryzając je serem i zapijając winem, zauważyliśmy że ktoś nam się bacznie przygląda. Był to niecodzienny widok. Ludzie tutaj raczej unikali kontaktu wzrokowego a widząc obcych, pośpiesznie oddalali się w innym kierunku. Dyskretnie przyjrzeliśmy się obserwatorowi. Choć rzucaliśmy mu jedynie krótkie spojrzenia, niby takie zupełnie przypadkowe, byliśmy pewni że je zauważył i spodziewaliśmy się że szybko się oddali. Tajemniczy człowiek jednak stał niewzruszony i przyglądał nam się nadal. Uznaliśmy, że nie wygląda nam na kultystę. Aparycję miał całkiem zwyczajną, nieco naznaczoną życiem ale źle mu z oczu nie patrzyło. Postanowiliśmy zaryzykować i zawołaliśmy do nieznajomego by się do nas dosiadł. Dziwny człowiek jakby tylko na to czekał, pomachał nam od niechcenia i szybko ruszył w naszym kierunku a jego twarz wydała nam się jeszcze bardziej pogodna.
Nieznajomy bez ogródek dosiadł się do nas i powitalnie machnął ręką. Podaliśmy mu butelkę wina i zapytaliśmy czy mieszka w tym miasteczku i co tutaj robi. Okazało się że mieszka tu całe życie, i trudnił się wszystkim na co było akurat zapotrzebowanie. To pomagał przy połowach, To dorabiał u lokalnego piekarza, innym razem pracował jako pomocnik grabarza. Człowiek ten zupełnie nie pasował nam do obrazka, który naszkicowały nam obserwacje mieszkańców. Opowiadał nam o sobie i cały czas ściskał w dłoni butelkę wina, popijając łyk za każdym kolejnym pytaniem. Prawdopodobnie był miejscowym pijaczkiem i nie byliśmy pewni na ile snute przez niego historie pokrywają się z prawdą ale wydawało się, że jest on naszą jedyną szansą na pozyskanie informacji w tym niegościnnym mieście.
Spytaliśmy więc o dziwne zniknięcia. Nieznajomy skwitował tylko, że “Ludzie czasem znikają i tak już jest.” Nie pociągnął dalej tematu, co nieco nas rozczarowało. Zauważyliśmy, że butelka którą trzyma jest całkiem pusta.
Adam wstał i bez słowa oddalił się od grupy. Wrócił po kilkunastu minutach z dwoma butelkami wina. Jedną odkorkował i podał naszemu gościowi, drugą zaś podał Elizabeth. Mieliśmy przeczucie, że uda nam się ośmielić w ten sposób naszego rozmówcę. Morgan pociągnął temat. Przytoczył plotkę o rodzinie Marshów, która zniknęła nagle kilka dni temu zostawiając swoje interesy bez opieki. Nieznajomy odpowiadał tylko nic nie wnoszącymi półzdankami, po czym pociągał łyka wina i siedział dalej w milczeniu. Nasza młoda przyjaciółka siedziała przy ognisku i dorzucała suche gałązki jednocześnie nagarniając patykiem żar by podsycić ogień. Morgan zauważył, że nasz gość zaczyna już trochę bełkotać i uznał że to może być ostatni moment żeby coś z niego wydusić. Przechwycił butelkę od Adama i stuknął się z pijaczkiem, ciągnąc dalej pytania o zaginionych. Mężczyzna poirytował się. Myśleliśmy że właśnie straciliśmy szansę na pozyskanie informacji gdy nagle zaczął wykrzykiwać i gestykulować. Okazało się, że nie miał on dobrego zdania o Marshach. Opowiedział nam też o wiecznych walkach jakie ci toczyli z inną miejscową rodziną Allenów. Wieczne waśnie tych rodzin, dawały się we znaki reszcie mieszkańców. Nasz gość coraz bardziej bełkotał i obawialiśmy się że za chwilę nie będziemy w stanie nic zrozumieć, wtedy usłyszeliśmy coś, co wydało się nam kluczową informacją. Pijaczek twierdził, że ostatnio widziano obie rodziny jak odpływają swoimi łodziami w kierunku pobliskiej wyspy i że zapewne wyzwali się oni na jakiś upiorny pojedynek. Nikt o zdrowych zmysłach ponoć nie zbliżał się do tejże wyspy. Według naszego kompana, zamieszkują ją dziwni ludzie o rybich rysach twarzy, którzy nie wpuszczają tam nikogo, kto nie jest od nich. Podsumował jeszcze, że nikt tu za Marshami i Allenami nie tęskni i mogą się tam pozabijać albo przyłączyć do rybich wyspiarzy. Splunął z pogardą mówiąc te słowa, po czym odwrócił się i oddalił się mamrocząc coś pod nosem.
Zebraliśmy swoje rzeczy i ruszyliśmy w kierunku jedynego hotelu w mieście by o poranku udać się na wyspę. Hotel był dość obskurny i nie zachęcał do dłuższego pobytu, przespaliśmy się kilka godzin i z samego rana ruszyliśmy na przystań. Wzdłuż wybrzeża widzieliśmy wielu rybaków zwijających sieci po nocnym połowie. Podeszliśmy do pierwszego z nich, który posiadał własną łódź. Potrzebowaliśmy przewoźnika na wyspę. Niestety żaden z nich nie chciał nawet z nami rozmawiać i od razu odwracali się i zajmowali zwijaniem sieci. W końcu wyraźnie poirytowany Adam, krzyknął, że jedyne czego od nich chcemy to łodzi i że możemy wypożyczyć ją bez sternika za cenę zakupu nowej. Chwilę potem podszedł do nas jeden z rybaków i nie mówiąc ani słowa wskazał palcem na wyraźnie wyeksploatowaną łódź wiosłową. Adam zapytał czy ta łódź należy do niego. Mieszkaniec kiwnął tylko głową w milczeniu, wyciągając otwartą dłoń w naszym kierunku. Elizabeth podeszła i bez słowa wręczyła rybakowi sakiewkę. Ten zabrał ją i ruszył w kierunku miasta. Staliśmy tak kilka sekund nie bardzo wiedząc co robić. Nagle dziewczynka ruszyła pewnie w kierunku wskazanej wcześniej łodzi. Ruszyliśmy za nią, rozglądając się nerwowo. Spodziewaliśmy się, że gdy tylko zbliżymy się do brzegu, wszyscy obecni tu mieszkańcy rzucą się na nas ale tak się nie stało.
Pięć minut później siedzieliśmy całą czwórką w niewielkiej sfatygowanej łódce, oddalając się od brzegu w kierunku wyspy. Widzieliśmy jak rybacy nam się przypatrują. Kilkadziesiąt minut później dobijaliśmy już do kamienistego brzegu niewielkiej wyspy, porośniętej gęstym lasem.
Kiedy weszliśmy w głąb lasu usłyszeliśmy jakieś dziwne zawodzenie. Postanowiliśmy w ciszy podążyć za tymi dźwiękami, by zobaczyć co tam się dzieje. Po kilku minutach znaleźliśmy się na skraju polany, na której stała kamienna budowla, przypominająca swoim kształtem katakumby. Siedzieliśmy w ukryciu obserwując dziwne rytuały, które odbywały się na polanie. W koło grobowca płonęły liczne ogniska a wokół nich zakapturzone postacie nuciły jakąś upiorną melodię. Wśród zgromadzonych, dojrzeliśmy kilka związanych postaci w normalnych odzieniach i z odkrytymi głowami. To musieli być nasi zaginieni. Kiedy obmyślaliśmy jak uwolnić tych ludzi, nagle do każdego z nich podeszło dwóch kultystów i zaczęło ich prowadzić w kierunku kamiennej budowli. Reszta zgromadzonych dalej oddawała się dzikiemu rytuałowi.
Uznaliśmy, że to nasza szansa. Dwójka z nas miała stać na czatach a dwoje pozostałych miało prześlizgnąć się do grobowca, przechwycić pojmanego i uciec z nim na naszą łódź. Kilka minut później jeden z więźniów, choć piekielnie przerażony, siedział już bezpiecznie na pokładzie. Chcieliśmy czym prędzej powtórzyć naszą akcję, by uwolnić kolejną osobę ale spora grupa zakapturzonych ludzi ruszyła szybkim krokiem do katakumb. Wiedzieliśmy że nie mamy czasu, trzeba jak najszybciej przerwać ten dziwny rytuał, zanim nasi mieszkańcy zostaną złożeni w jakiejś upiornej ofierze. Dwoje z nas wślizgnęło się za nimi. Nagle usłyszeliśmy krzyki i odgłosy szarpaniny wewnątrz budowli. Ruszyliśmy na pomoc naszym kompanom. Szarpaliśmy się z tymi szaleńcami, próbując ich obezwładnić by wrócić do wykonania naszej misji ratunkowej, niestety kolejni wciąż napływali. Wtedy usłyszeliśmy nawoływanie by przyprowadzić jeńców czym prędzej na dół do katakumb. Kolejna grupa kultystów wprowadziła szybkim krokiem związanych mieszkańców i pośpiesznie udali się ku schodom prowadzącym w dół, popychając swoje ofiary raz po raz. Próbowaliśmy wyrwać się z tej całej przepychanki by dostać się do więźniów mających za chwilę stać się ofiarami, złożonymi w rytuale mającym na celu sprowadzenie na nasz świat Starszego Boga, którego czcili zgromadzeni.
Upiorna melodia była coraz głośniejsza a na nas napierał coraz większy tłum kultystów. Po chwili więźniowie zniknęli nam z oczu a w komnacie zrobiło się ciemno i zimno. Słyszeliśmy już tylko to upiorne nucenie, niosące się pustym echem. Spóźniliśmy się… To koniec.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *